Козіна Войцех Людвігович

Wojciech Kozina

Autor: Wojciech Kozina
Rok urodzenia: 1935
Urodziłem się w dzielnicy Hreczany. Moja mama, Ewa, córka Martyna, ur. 1903 roku, pochodziła z rodziny Czenaszów. Była to jedna z rodzin na Greczanach, która mieściła największą liczbę członków. Tutaj Czenaszów dużo mieszka. Mama trochę pożyła. Zmarła ona w 1989 roku. Jeszcze zdążyła z wnukami się pobawić. Mój ojciec, Ludwig Kozina, syn Demiana, ur. 1901 roku. Nawet nie wiem, z której rodziny on pochodził. Możliwe, że też z Grechan. Rodzice ożenili się gdzieś pod koniec lat 20-tych. W 1930 roku urodził się mój starszy brat, którego również nazwali Ludwigiem na cześć taty. A ja urodziłem się już w 1935 roku. Rodzice byli zwykłymi wieśniakami, prowadzili niemałe gospodarstwo domowe, z którego właśnie żyli....

W 1937 roku podczas represji narodu polskiego, cała nasza rodzina została rozkułaczona i zesłana do Kazachstanu. Mama opowiadała, że razem z małymi dziećmi (wtedy brat miał 7 lat, a ja – 2 lata) wsadzili ich do furgonu i powieźli na kazachskie stepy. Tam, pośród stepu, gdzie ich wysadzili, im powiedzieli, żeby właśnie na tym miejscu zaczynali mieszkać. Musieli wykopać ziemiankę i tam się osiedlić. W taki sposób oni razem z nami przeżyli zimę w kazachskich stepach, a później nasza rodzina znowu przeniosła się na Ukrainę do obwodu połtawskiego. Rodzice pojechali w rejon Karłowski. W Karłowcach była fabryka budowy maszyn. Ojciec, Ludwig Kozina, pracował tam ślusarzem. Nie wiem za co, ale w dokumentach napisano, że w 1938 roku ojciec został rozstrzelany za antysowiecką propagandę. Po tym mama dostała jakieś tam pieniądze. Powiedzieli jej, że jak nie ma już męża, to może jechać z dziećmi do domu...

Przed tym, jak nasza rodzina została wywieziona do Kazachstanu, mieliśmy tu chatę, konie, 4 ha ziemi. Bolszewicy to wszystko zabrali. Wtedy w latach 1937-1938 na naszej ulice nie zostawili żadnego mężczyzny. Wszystkich rozstrzelali...

Mama opowiadała, że w latach 1937-1938 prawie cała jej rodzina ucierpiała. Jej mama, czyli moja babcia, Wiktoria Czenasz (Wichta), córka Iwana, też została zesłana do Kazachstanu. Z młodszymi dziećmi, jeszcze nie wszystkie były żonate. Dopóki była na wygnaniu – komunisty zajęli miasto. Gdzieś po dwóch latach ona stamtąd wróciła na Grechany. Tu, w tej chacie, gdzie teraz mieszkamy, ona poźniej zmarła...

Rodzony brat mamy – Albin Czenasz, syn Martyna, ur. 1904 roku, też razem z rodziną był deportowany do Kazachstanu. Tam i został. Kiedyś przyjeżdżał do nas na Hreczany stamtąd. Mamę, siostrę swoją zobaczył. On był taki wysoki, piękny. Pamiętam go. Ale my do Kazachstanu nie jeździliśmy, dlatego nie wiem, gdzie oni tam mieszkali. Wujek Albin już zmarł, a my nie mamy kontaktu z jego rodziną...

A najstarszy brat mamy, Ludwig Czenasz, syn Martyna, ur. 1901 roku, okazał się najsprytniejszym z całej rodziny. W latach dwudziestych wraz z nadejściem komunistów, wstąpił do kołchozu, stał się komunistą. Później był nawet szefem kołchozu na dzielnice Hreczany. Ze wszystkich on żył najdłużej. Zmarł w 1995 roku. Mieszkał 94 lata na Sadybach. Tam mieli chatę. Był najstarszy i wszystkie swoje siostry, braci przeżył...

Mama Ewa pochodziła z rodziny, w której było ośmioro dzieci. Prawie wszystkich dotknęła „czystka narodu polskiego”. Po niej ktoś został w Kazachstanie, a jeszcze jedna jej siostra została w Połtawie. Kolejne dwie siostry zesłano na katorgi na Syberię. Kiedy wróciły z katorgi, zachorowały na gruźlicę i zmarły.  Kiedy zostały zesłane, to jeszcze były młode, mieli 18-20 lat. Osiem osób i wszyscy inni gdzieś “poszli”. Życie tak się ułożyło…

Babcia Wichta później wróciła. Mała chatka z gliny została, a ogród zabrali. Mieszkamy teraz na działce mojej babci… Kiedy mama wróciła z nami z Połtawy na Hreczany, chaty już nie było. Nic nie było… Do naszej chaty nas nie wpuszczali. Tam mieszkali już komuniści. Zabrali u nas wszystko, zarówno dom, jak i ziemię, konie… Kiedy mama przyjechała, nie mieliśmy nawet miejsca, gdzie przenocować. Więc, nocowała obok wiejskiego zarządu. Nie było gdzie nocować, to mama Ewa poprosiła się do swojej mamy, babci Wichty: „Przyjmij mnie, bo nie mam gdzie mieszkać”. Wtedy babcia nas przyjęła…

A wujek Ludwig, który został komunistą, miał trochę z nami kontakt. Z babcią Wichtą, która zmarła w 1957 roku, i z mamą. Kiedy mama z nami wróciła na Hreczany z Połtawy, a chaty nie okazało się, bo została ona zabrana przez komunistów, to poszła do wujka. Wtedy on był już komunistą. Poprosiła pomocy, a on powiedział: „Idź ode mnie, bo jeszcze przez ciebie mnie zastrzelą”. Takie właśnie straszne czasy były...

Mama opowiadała, że z Połtawy musiała iść pieszo. Kiedy nie miała już siły, żeby mnie nieść, zostawiła małego w lesie. Bardzo ciężko jej było iść, ręce jej opadali. Zdecydowała się zostawić mnie w lesie pod drzewem, a sama poszła ze starszym bratem dalej. Byłem mały, chudy...Później wróciła do zmysłu, przyszła po mnie. A ja siedziałem pod tym drzewem i płakałem. Zabrali mnie wraz z bratem, bo mogłem zamarznąć. Kiedy mi to powiedziała, przez długi czas byłem na nią zły...

Byliśmy bardzo głodne, bardzo głodne. Nie chcę nawet tego przypominać. Nie mówiłem mamie, że jestem głodny i chcę jeść, lecz tylko: „Mamo, bolą mnie nogi”. A ona mi: „Poczekaj synku trochę, przestaną boleć. Zaraz będziemy je leczyć”. Ugotuje jakieś jedzenie, daje mi, a później pyta się: „Jak tam?”. „Mamo, już jest lepiej”. Takie czasy były...

A co wtedy jedliśmy? Jadłem, co mama dawała. Najczęściej moja mama gotowała ziemniaki w baniaku. One szybko się gotowały. Dawała jeszcze kukurydzianą kaszę, która była dla mnie trochę za gorska, chociaż wszyscy ją jedliśmy... Potem trzymaliśmy kozę, dlatego mieliśmy mleko. Och, żeby nigdy tego nie wiedzieliście – jak to głodować, jak to, kiedy nie ma co zjeść… Kiedy brat już był stary, pił i krzyczał zawsze do swojej synowej: „Jestem głodny. Nie ma co jeść...”, chociaż wtedy było już dużo do jedzenia. Jest to okropne uczucie, kiedy nie ma co jeść… Ten strach zostaje w pamięci na całe życie. Matka zawsze do śmierci kupowała wszystko na zapas, bo się bała... Wielki jest ten strach, jak myślisz, że nie będzie co jeść…
Później zaczęła się wojna. Tutaj z tyłu chaty, na ogrodzie bomba wybuchła. Wtedy sąsiad, który był ratownikiem medycznym, zmarł od wielkiej ilości ran… Niemcy mieli słodycze. Byłem mały i mówiłem do jednego Niemca: «Panie, daj bom-bom…». A on mi odpowiedział: «Kom, kom…». Wtedy jak uderzy mnie mocno swoim butem, że spadłem aż do dołu. A oni stoją i śmieją się… Niemcy mieszkali tutaj, gdzie była szkoła. Wtedy nikt się nie uczył… A ci, którzy nie zmieścili się w szkole, mieszkali po różnych chatach. Potem, kiedy Niemcy się wycofali, tam otworzyli szkołę (zarówno w Domie Ludowym, jak i w pomieszczeniu Centrum Młodzieży – aut.). Kiedy szli Niemcy, komuniści uciekali. Z naszej chaty również uciekli. Wtedy mama razem z nami poszła mieszkać do naszej chaty. Lecz, kiedy komuniści wrócili, znowu zostaliśmy na ulice, na deszczu... W związku z tym, powróciliśmy do babci Wichty...

Moja mama była osobą uczoną, chodziła do szkoły. Widziała, jak czytać i pisać... Po polsku się uczyła. W tamte czasy wszystkie przedmioty prowadzone były w języku polskim. Ona przez całe swoje życie gadała po polsku. I pisała, i czytała też...

Sąsiadka nasza, babcia Fila, ur. 1926 roku, też dobrze znała język polski, zarówno ludowy, jak i literacki… Tak samo uczyła się w polskiej szkole i była osobą uczoną. Później pracowała jako księgowa. Jej ojca też rozstrzelali. A oni zostali zesłani do Dżankoju. Opowiadała mi, że oni właśnie tam mieszkali. A rodzinę Chamskich zesłali do Rostowa nad Donem, również mi opowiadali… Po jakimś czasie wrócili na Hreczany, a do swojej chaty nie można było wejść. Musieli o nią walczyć… Wtedy nie wpuszczali do własnych chat. Moja babcia Wichta w jakiś sposób odebrała swoją chatę. Takie właśnie były czasy. Ludzie wracali, a domu nie ma…

Kiedy piłem alkohol, jak byłem już dorosły, szedłem do tamtej naszej chaty na wzgórzu, którą komuniści odebrali i oddali innym ludziom, wyganiałem ich, mówiąc: «Oddajcie naszą chatę»…

Jak mama szła do kołchozu, zamykała mnie w domu, żebym nigdzie nie poszedł. Dzieci na ulice bawili się, a ja siedziałem zamknięty. Kiedy byłem już starszy, pozwalała mi spędzać czas z chłopcami. Graliśmy w piłkę...Dopiero jak zacząłem chodzić do szkoły, nastąpiły trochę lepsze czasy. Po wojnie to było. Wtedy mniejsze dzieci poszły do szkoły, a ja byłem starszy… Uczyłem się przez krótki czas, bo jaka już wtedy była dla mnie nauka. Byłem dorosły… Nauczyłem się: «A, B, C, chleba chce»  i starczy…

Szkoła była tutaj, na wzgórzu, gdzie teraz jest sklep. Po jej ukończeniu, przez jakiś czas pracowałem w kołchozie. Chodziłem tam za mamę… A później zaczęłem pracować razem z jednym wujkiem jako kamieniarz. On mnie nauczył wszystkiego. Potem jeszcze trochę podszkolił i stałem się murarzem.

Chodziłem pracować do różnych ludzi jako murarz… Ludzie mnie szanowali. Na Greczanach mało zbudowałem domów, więcej jeździliśmy na wsi… Lecz dla siebie skonstruowałem nowy dom na miejscu, gdzie kiedyś była stara gliniana chata babci. Żona wtedy mówiła: «Co będziemy w tej starej mieszkać? Trzeba zbudować nową…». Więc, zdecydowaliśmy się sporządzić nowy dom. Jeszcze moja mama żyła, jak potrafiliśmy zbudować nową chatę. Mieszkałem obok mamy…Brat też najpierw mieszkał tutaj, a później ożenił się i poszedł stąd. Tam na Ogrodowej zaczął budować dom. Teraz już go nie ma, zmarł. I chaty też nie ma. Rozwalili je tam. Tak było – jeden raz chatę zabrali, drugi… Mówią, że dwukrotnie rozkułaczali. Kiedy budowali ten dziewięciopiętrowy budynek, to nasze chaty zozwalili. Natomiast otrzymaliśmy mieszkanie tutaj w tym bloku…  

Zatarcie skazania dla mojego taty nastąpiło później, gdzieś w latach 60… Niektórzy z rządu państwowego otrzymali część zwrotu w postaci działki, lecz moja mama nie dostała nawet tego. Moim zdaniem, jest to bardzo źle. Uważam, ziemię powinni dawać tym, w których ją kiedyś odebrali, a nie tym, którzy pracowali w sowchozie. Nikt żadnej ziemi nam do tej pory nie zwrócił, tej, którą kiedyś w naszej rodzinie zabrali komuniści… Przecież w archiwum są dokumenty, u kogo zabrali, kto wtedy został rozkułaczony…

Wziąłem ślub z Ukrainką, z którą razem pracowałem na budowie. Potem na działce babci zbudowałem dom…

Mama zawsze mówiła: «A, B, C, chleba chce. Kto się w szkole nie nauczy, ten pieroga nie dostanie»… Mama nie tylko czytała nam po polsku, lecz też śpiewała w tym języku. Wciąż zachowaliśmy jej pamiętnik z piosenkami. Zwykły gruby zeszyt, w którym ona sama, lub ktoś jej pomógł, zapisywała po polsku teksty piosenek. Biblię również czytała po polsku, śpiewała religijnych piosenek. Dużo pieśni miała zapisanych w tym pamiętniku. Zawsze dostawała zaproszenia, żeby śpiewać na różańcu (modlitwa o pamięć zmarłego). A ja nawet nie znam polskich liter. Rozumiem wszystko, coś znam, ale tego nie wykorzystuję. Dorastałem na Ukrainie, w szkole uczyłem się języka ukraińskiego. Między sobą też więcej  rozmawialiśmy po ukraińsku, więc język polski naprawdę znam bardzo źle. Prawie nie gadam po polsku, ale mazurem mnie zawsze nazywali…  

Moim dzieciom żona nie pozwalała uczyć się języka polskiego, chociaż babcia Ewa zawsze gadała z nimi po polsku. One często słyszeli ten język i dlatego rozumieli go. Kiedy dzieci zaczynały rozmawiać po polsku, żona biła je, krzyczała.  Mówiła do nich, żeby przestały gadać w tym języku… Moja żona miała nie bardzo dobry kontakt z teściową. Mama nie chciała jej nigdzie. Zawsze mówiła, dla czego przywiozłem do domu Ukrainkę. Chciała, żebym się ożenił z mazurką…

W latach 60-tych mama chodziła do żydów, prała im, żeby zarobić. Sprzątała u nich. Tam w centrum byli tacy sobie Fira i Dawid. Kiedyś mama nawet z moją córką do nich chodziła. Takich miała przyjaciółek, żydówki -  Białogłowski, rodzina Iceka. Ona trochę pracowała u nich w ogrodzie…Pracowała u żydów. Jak tylko wróciła na Hreczany, po wojnie poszła pracować do kołchozu, później do sowchozu… Na polu coś tam robiła. Chodziłem do pracy zamiast niej, zbierałem malinę. Trochę później mówili mi: «Ile można chodzić do kołchozu? Znajdź sobie pracę”. Wtedy zacząłem pracować jako kamieniarz… Mama nigdy nie była zwolenniczką tego kołchozu…

Boże Narodzenie zawsze świętowaliśmy. Teraz też świętujemy. Mama śpiewała: «Do Betlejem pośpieszajcie, przywitać Pana…». Do tej pory pamiętam tę kolędę. Mama urodziła się, jak ona opowiadała, na Wigilię, 24 grudnia… Więc, świętowaliśmy zarówno Boże Narodzenie, jak i jej urodziny. Bardzo często zbieraliśmy się wszyscy razem za jednym stołem. Zazwyczaj mieliśmy taką tradycję, że każdą niedzielę rano wszyscy razem siadaliśmy przy stole. Mama rano szła do kościoła. Kiedy przychodziła, to wszyscy razem jedliśmy śniadanie – ona, ja, moja żona, moje dzieci… My przecież do kościoła nie chodziliśmy, mama – chodziła. Kiedy byłyśmy małe, może parę razy brała nas ze sobą do kościoła, chociaż tutaj go nie było. Później, jak zacząłem chodzić do szkoły, wszystkie te rzeczy zabraniali. Wydaje mi się, że mama po prostu bała się brać nas ze sobą, żebyśmy nie zostały wyrzucone ze szkoły… A sama zawsze chodziła. Jak zaczęli przeprowadzać msze w kościele, który znajduje się na obwodnice zachodniej, mama chodziła tam każdą niedzielę... Wnuków czasami zabierała ze sobą do kościoła, na święto Hanny...One biegły z nią, ponieważ babcia im kupowała jakieś gwizdki, koguciki na patyku, takie kiedyś były cukierki. Mama mówiła: «Na świętej Hanki zimne ranki». Oto pamiętam…

U nas tutaj na Greczanach można spotkać różne imiona odojcowskie. Wojciechów na ulicy wołali “Wojtko”, więc niektórzy po ojcu piszą się „Wojciechowicz”, a kogoś zapisali jako „Wojtkowicz”. Podobnie Romana na ulicy wołali „Romkiem”, więc jego syna zapisali „Romikowiczem”, jak cygana jakiegoś... A w innej rodzinie jedna siostra była „Ludwigiwna”, druga – „Ludwikiwna”, a trzecią w ogóle zapisali „Leonidiwną”, ponieważ w urzędzie wioski powiedzieli, że nie ma w języku ukraińskim takiego imienia jak Ludwig - jest „Leonid”. Tutaj były jeszcze takie imiona: „Zigman”, znaczy Sygizmund, Marcin, po ukraińsku „Martyn”. A “Katia” to po polsku Kasia, „baba Kaśka” mówili. „Baba Filka” - Teofilia, dużo tych Filek było tutaj na wzgórzu. Mama pokazywała kiedyś, jak to pisze się po polsku - "Juzio" to Józef, a "Jasio" – to Jakow by było. Mama tylko takimi, łacińskimi literami - nie naszymi - umiała pisać. „Bronisławów” bardzo dużo było, „dziadek Bronek” się mówiło. Tak oto bylo…