о. Тадеуш Сарота

O. Tadeusz Sarota

Rok urodzenia: 1952
W Mikołajowie przy ul. Sadowej 20 mieszkała Bondarczuk Wanda. Kiedy miała ok. 4 lata, nastąpił terror komunistyczny i głód. Ojcca poszukiwała CZEKA. Chował się do piwnicy pod podłogą pokoju. (Właśnie w tym pokoju siedzieliśmy, kiedy mi to opowiadała). Jednego razu nie zdążył. Dzieci (2 braci i ona) chwycili czekistów za nogi i nie chcieli puścić. Jednak to nie pomogło. Po jakimś czasie wezwali matkę do Ostrowa. Chodziła tam pieszo. Groziło im wysiedlenie jako rodzinie wroga ludu. Dzieci siedziały głodne na progu domu i z niepokojem oczekiwały matki. Cały czas patrzyli w pola, skąd miała przyjść. Wreszcie zobaczyli ją powracającą. Pobiegli do niej i otoczyli rękami. Ona przytuliła ich i powiedziała, że otrzymała paszport i nie muszą wyjeżdżać. Zaczęły się trudne czasy rabunkowych kontrybucji, podatków, głodu. Ojciec nie wrócił już nigdy.

Odwiedziła mnie pani Halina Martynowa ur. 1938, zam. Chm., ul. Kamieniecka 13/33. Z wielkim trudem dotarła do kościoła, bo po wypadku samochodowym ledwo chodzi i jest prawie ślepa. Przyniosła 1000 hm na budowę kaplicy ku czci represjonowanych. Opowiedziała mi swoją historię. Pochodzi z Frampola, obecnie Kosogirka rejon Jarmołińce. Miała jeszcze czworo rodzeństwa. Komuniści zmusili ojca Józefa, aby oddał wszystko z gospodarstwa, również konia i skamiejkę, co stała przed chatą. Jej babcia powiedziała tylko, że nawet jakby wszystko wzięli, nie mogą zabrać wiary. Mówiła synowi, aby o tym pamiętał. W 1937 roku zabrali ojca. Nie pozwolili mu nawet zjeść zupy, do której co dopiero siadł. I najpierw trzymali w Kamieńcu. W więzieniu zmuszali go, aby wyrzekł się wiary. Połamali mu 3 palce, ale się nie wyrzekł. Potem zabili go w Chmielnicku? A całą rodzinę zesłali do Kazachstanu. Tam ich wysadzili z pociągu w stepie. Matka zabrała 4 dzieci (była w ciąży z Haliną) i wróciła ‘Bóg wie jak’ do domu. Zamieszkała u babci. Tu urodziła Halinę. Któregoś dnia poszła do swojego domu. Tam mieszkali już nowi lokatorzy. Podczas rozmowy ten nowy lokator ‘chwycił ją za piersi i tak długo tłukł o ścianę, aż poszła krew z nosa i ust’. Pożyła jeszcze kilka dni i umarła. Halina żyła w biedzie. Do szkoły nie chcieli jej przyjąć, bo Polka. Powiedzieli, że jak zmieni narodowość, to ją przyjmą. Babcia mówiła, aby nie wyrzekała się polskości. Ona jednak uległa i przyjęła ukraińskie pochodzenie. W szkole uczyła się dobrze. Raz ‘przyjaciółka od serca’ zobaczyła, że się modli i doniosła. Zrobili zebranie całego kolektywu i wszyscy głosowali, aby ją usunąć. Obroniła ją koleżanka Żydówka. Powiedziała, że jak przyjdzie komisja, ‘ona jest najlepsza. Jak jej nie będzie, kto będzie odpowiadał’. Po szkole pracowała w lecznictwie. Wyszła za mąż za pijaka (ślubu kościelnego nie miała). Życie z nim było okropne. Mąż pił i wynosił wszystko z domu. Wyrzekł się go nawet jego ojciec. „Pani Halino, to jest pani Ukrainką. Tak. Ale w sercu Polką. Tak, w sercu i duszy Polką”. Pani Halina nie mówi po polsku, ale wszystko rozumie.


Byłem u Janka Swirszcza w Zasadzkach, bo złamał nogę. Żona opiekuje się nim troskliwie. Opowiadała mi, jak w latach 30 aresztowali jej ojca. Miała wtedy 10 lat. Kiedy wywozili go z domu, biegła za samochodem i wołała: ‘Oddajcie mi mojego tatę’. Ojciec już nie wrócił.

W Mikołajowie pani Wyszyńska Zuzia opowiadała: Aresztowali mężczyzn Polaków. Kiedy przyszli po jej ojca, nie było go w domu, bo poszedł do bratowej, Męża bratowej, czyli jego brata, niedawno zabrali. Kiedy wrócił do domu, ustalili z żoną, że schroni się u jakichś znajomych w innym siole. Był szewcem i za małe pieniądze robił ludziom buty. Za rok odwiedził żonę. Mówiła mu: ‘po coś przyszedł, oni pytają o ciebie’. Odpowiedział, że szedł potokiem i lasem i nikt go nie widział. Nie minęła godzina, jak przyszli po niego. Ktoś doniósł. Już nie wrócił. Zuzia opowiadała, że potem była ftyzjerką w Chmielnicku. Było to za Niemców. Przyszedł mężczyzna i pytał ją: ‘wiesz, co się stało z twoim ojcem?’ Wiem, zabili go. A znasz łajdaków, którzy to zrobili? Tak. Właśnie stali oni w kolejce do strzyżenia. Co było robić, ostrzygłam i ich.

Głucha babcia z Olimpijsiej 7/12 Wojtkowa Stanisława przyszła do kancelarii opowiedziała swoją historię. Ojciec jej pracował jako stolarz. Któregoś dnia okno spadło na niego i połamało mu nogi. Jeszcze się nie wyleczył, jak zabrali go komuniści i zabili. Miała wtedy kilka lat. Matka bała się cokolwiek mówić o ojcu, bo ‘ściany mają uszy’. Dlatego ona niewiele o nim wie. Jak dorosła, wyszła za mąż za Sowę. W domu były obrazy i ona ozdabiała je na każde święto kwiatami z papieru. Któregoś dnia mąż powiedział: ‘Idę zapisać się do partii’. Ona w tym czasie sprzedawała coś na bazarze. Jak wróciła nie było żadnego obrazu, a nad łóżkiem wisiał portret Lenina i Stalina. Mąż spalił wszystkie obrazy. Przeżyła to bardzo mocno i powiedziała mu: ‘Obyś się i ty powiesił na drzewie’. On dużo pił. Za jakiś czas porzucił ją dla takiej, co różnych przyjmowała i pędziła wódkę. Stanisława już go nie chciała. Żyła sama z dwoma synami. Po pewnym czasie jej mąż powiesił się.

Na ul. Ogrodowej 14 mieszka samotna i ślepa pani Wiktoria Bielak Żugda. Jak miała 10 lat, została wysłana z rodzicami i rodzeństwem (brat i siostra 3 i 6 lat) do Murmańska. Ojciec pracował gdzieś w lasach i nie mieszkał z nimi, ale w barakach z innymi robotnikami. Po 2 miesiącach umarła matka. Miała wtedy 30 lat. Ojca nawet nie powiadomili. Dzieci zostały same. Chroniły się, mówiła pani Wiktoria, w jakichś rurach. Żywiły się tym, co im ktoś dał. Postanowiły same wrócić do domu. Jakimś sposobem przyjechały do Płoskirowa. Sąsiedzi nie mogli się nadziwić, jak im się to udało. Niestety domu rodzinnego nie było. Został zburzony. Wybuchła wojna. Ojciec wrócił. Wiktoria szybko wyszła za mąż. Miała bodaj 16 lat. Ojciec zabrał młodsze dzieci i wyjechał do Polski (Legnica). W 60-tych latach udało się jej pojechać w odwiedziny do ojca i wróciła z nim. Żył jeszcze 10 lat. Prowadziła go często do kościoła na Greczanach i sadzała na przygotowanym dla niego przez księdza krześle koło ołtarza (nie mógł już chodzić). Bywało tak, że po Mszy nie chciał wracać do domu. ‘Tu chcę umrzeć’, mówił. Był bardzo związany z tą kaplicą, bo należał do tych, co ją budowali.

Pani Gorbatiuk Katarzyna z ul. Czkałowa 18/19 z wielkim przeżyciem opowiedziała historię swoich rodziców. Mieszkali w wiosce. Po rewolucji zabrali im dom. Wprowadzili się do innego, po ‘gurgulach’ (bogaci, których wygnano). Podczas młócki matka straciła nogę, bo podając snopki, wpadła do maszyny. Ojciec został sam z trójką małych dzieci. I wtedy wygnano go z domu, nie dając w zamian innego mieszkania. Chodził, prosił i nic nie pomogło. ‘Pełzał przed nimi’, opowiadała Katarzyna. Na koniec popełnił samobójstwo. Pytała, czy może się modlić za niego, bo zostawił ich samych. Powiedziałem, że to nie jego grzech ale komuny i tych ludzi, co zrobili wam taką krzywdę.
Starsza pani z Zeleznicznej 76 opowiadała historie ze swego życia. Ojca represjonowali, jak miała 10 lat. Zabrali i nie wrócił. Mamie zabrali paszport i powiedzieli, że będzie aresztowana. Bez paszportu wybiegła. Musiała się ukrywać. Pracy nie mogła znaleźć, a tu 5-cioro dzieci. Wreszcie przyjął ją Żyd do pracy przy krowach. On miał brata w Moskwie na wysokim stanowisku. Któregoś dnia powiedział jej, że aresztowali jego brata i po niego też przyjdą jutro. Ona mu powiedziała, że nie wezmą go, bo on jest niewinny, nic przecież złego nie zrobił. A on jej na to: ‘A twój mąż był winny? A też go wzięli’. Na następny dzień przyszła jak zwykłe do pracy. Poszła do ogrodu, patrzy, a tam na drzewie wisi jej pracodawca. Potem deportowali ich gdzieś do Połtawy. Wrócili pieszo. Ona szła z bratem. Byli bardzo głodni. Miała wielkie pragnienie. Brat powiedział jej: idź do tej rzeki i napij się. O mało nie utonęła. Krzyczała o pomoc do brata. On jej odpowiedział, że jakby się utopiła, to nie byłaby głodna. ‘Nnie wiem, czy to był taki jego żart, bo ludzie mówili, że ten brat był taki wesoły’.
Na ul. Partyzanckiej 12 mieszka Anna Sowa (nie może chodzić) i jej młodszy brat Józef Szapował (chory umysłowo). Jak miała 12 lat (brat 10 lat), zabrali i zabili ojca, a ich z mamą wysłali do Połtawy. Matka pojechała do Charkowa, aby ochrzcić Józefa. Sąsiad doniósł na nią, że zajmuje się działalnością religijną, kontrrewolucyjną. W ślewdztwie powiedziała z ironią, że za taką zbrodnię powinna być kula w łeb. Odpowiedzieli jej, że dla niej szkoda kuli. Zasądzili ją na 14 lat więzienia i wywieźli do Władywostoku, Nowosybirska i gdzieś jeszcze. W tym czasie babka zabrała wnuki i wróciła z Połtawy na Greczany. I tu do nich po 14 latach wróciła matka.

Kilka lat temu w niedziele bardzo wcześnie przychodziła do kościoła pewna babka. Budziła mnie z pretensjami: ‘dlaczego kościół jeszcze zamknięty’. Była to Marcelina Szapował z ul. Wokzalnej 93. Potem jak zachorowała, chodziłem do niej. Raz mnie pyta: ‘Końmi żeście przyjechali, końmi? Po jej śmierci dowiedziałem się od Bronisławy Swierdłowej z Wokzałnej 97, że Marcelina i jej rodzice to byli biedni ludzie. Ojciec był grabarzem. Za komuny wydali oni wielu ludzi. Między innymi ojca Bronisławy. Matka była z nią wtedy w ciąży. Później, kiedy wypominali jej to ludzie, powiedziała: ‘takie były czasy’.

Natomiast Koza Misza, chory z Transportnej 11/1 opowiadał mi o swoim ojcu, że robił rewolucję w Chmielnicku. Czyli współpracował z komunistami. Ale to mu nie pomogło. Został zabity. Był strużem w naszej kaplicy cmentarnej, gdzie w ten czas było złożone ziarno. Siedział tam dzień i noc. Potem zmarznięty przychodził do domu i od razu szedł na piec i spał. To musiała być dobra praca. Bo to był czas głodu. Pilnował zrabowanego ludziom ziarna. Trudno sobie wyobrazić, że nie brał dla siebie. Natomiast jego syn (starszy brat Miszy) był stachanowcem w kołchozie. Zrobili go brygadirem, choć podobno wymawiał się. Zastrzegł sobie, że dalej będzie wykonywał dotychczasowe prace końmi. A więc najpierw rano rozdzielał łany ludziom. Gdzie kto miał pracować, a potem szedł do swojej roboty. Zabierało mu to cały dzień. Do domu przychodził tylko spać. Umarł w 29 roku życia.
Chory z Proskuriwskie Pidpilia 215/41 Feliks Posoński. Chodziłem jeszcze do jego matki kilka lat aż do jej śmierci. Swojemu synowi dała na imię Feliks na cześć Dzierżyńskiego. A jej ojca Jana Łozę komuniści represjonowali. Był on zelatorem różańca i należał do 3 zakonu św. Franciszka. Kiedy aresztowali proboszcza ks. Kwaśniewskiego, róża zebrała produkty i Janek (tak go nazywali) poszedł z tym do więzienia. Już nie wrócił. Zatrzymali go i zabili. Ojca Feliksa też zabili. Choć był, jak mówił Feliks, dobrym komunistą. Feliks nawet wie, kto doniósł na niego. Bo podobno przyznał się do tego mieszkający teraz w tym samym bloku człowiek. Feliks zresztą też należał do partii.

Przy obecnej ulicy Wołoczyskiej naprzeciw wieży ciśnieniowej na wodę żyła kiedyś rodzina Górskich. Ojca zesłali, a matka Marynia została z synem Tadeuszem. Pewnej nocy pod koniec wojny zastukał do chaty jakiś mężczyzna. Pani Górska otworzyła i przyjęła przybysza. Po nakarmieniu czym miała, położyła na słomie w chacie. Kiedy rano wstała, zobaczyła, że przybysz zmarł. Pochowali go na cmentarzu. Za kilka lat od tego wydarzenia, Tadek z kolegą od sąsiadów wracał z wieczornicy. W drodze do domu najechała ich ciężarówka prowadzona przez pianego kierowcę. Obaj zginęli. Zostali pochowani na naszym cmentarzu. Pani Górska wnet pochowała męża i po pewnym czasie sama umarła, przepisując chatę i pole na sąsiadów. Oni ją też pochowali.

Przy drodze do Ostrowa, jeszcze przed wojskową bazą, koło mostka, jest bagniste miejsce nazywane: Dragańskie. Nazwa pochodzi stąd, że kiedyś była tam bitwa. To mogło być w czasach Chmielnickiego albo trochę później w czasie bitwy pod Ostowem między Lubomirskim a Rakoczym, albo jakaś inna potyczka. Podczas bitwy oddział polskich dragonów wjechał w te bagna i tam potonęli. Tę historię opowiedziała pani Julii Piyjma (Dyjak, Górnicka) ul. Zalezniczna jej babcia.